Mam ostatnio wenę do dwuznacznych tytułów… Chociaż ostatnio nadrabiamy, to może to jeszcze pozostałość po braku snu przez pierwsze ząbkowanie Stasia. Jadąc dzisiaj do pracy (no dobra… na CrossFit) myślałem o pewnej zasadzie, którą przez długie miesiące starał mi się wpoić pewien mądry człowiek – don’t make the perfect the enemy of the good. Lepsze wrogiem dobrego.
Pomyślałem sobie o tym, że tacierzyństwo jest naprawdę trudne. Mam czasami wrażenie, że popełniam błąd za błędem – że Maja potrafi lepiej założyć Stasiowi pieluchę, że szybciej go usypia, że jest milion razy bardziej kreatywna w wymyślaniu mu rozwijających rozrywek (wczoraj byli na gordonkach, a ja nawet nie wiedziałem, co to…). Z drugiej strony czasami mi się wydaje, że moja żona tak bardzo dba o mój rozwój ojcowskich skilli, że świadomie pozwala mi popełnić jakiś błąd — żeby nie sprawić mi przykrości zwróceniem uwagi, albo żebym sam przekonał się, że coś robię nie tak i sam znalazł rozwiązanie. Tak było z wieloma rzeczami – przewijaniem, braniem na ręce, wkładaniem do fotelika, instalowaniem fotelika w samochodzie. Lista jest naprawdę długa. Biorąc pod uwagę, jak wiele się w tej sposób nauczyłem, to chyba całkiem dobre podejście…
Myśląc o tym doszedłem do wniosku, że uczenie się na własnych błędach to dość uniwersalna metoda wychowawcza, a w stosunku do nas, facetów, wręcz difoltowa, i że w pewnym sensie Maja ma w domu dwóch chłopaków, których pod tym względem traktuje podobnie. Czy jest mi z tym źle? No właśnie nie! Wydaje mi się, że w ten sposób uczymy się oboje, i jest to bezcenne doświadczenie – ja o swoich ograniczeniach w byciu tatą, a Maja o swojej cierpliwości i zaufaniu do mnie. Robienie wszystkiego dobrze rozleniwia i nie rozwija.
A jak to się ma to tacierzyństwa? Tak, że jestem wręcz pewien, że tę samą metodę będę stosował wobec Stasia. Dzieci popełniają masę błędów, ich postrzeganie tego, co jest zrobione dobrze, a co źle jest kompletnie różne od naszego, a liczba nowych dla nich bodźców i doświadczeń jest w zasadzie nieograniczona – wszystkiego muszą się nauczyć od zera. I chociaż czasami będę się czuł źle z tym, że mój syn na moich oczach ponosi porażkę, to ważniejsze, niż poczucie, na szczęście fałszywe, tego, że jestem wredny będzie co innego. ŚWIADOMOŚĆ, ŻE MÓJ SYN SIĘ ROZWIJA.
A to przecież w byciu tatą jest chyba najważniejsze…
Jeżeli chcesz wiedzieć, co u mnie słychać, to polub mnie na Facebooku i obserwuj na Instagramie.
Nie zapomnij udostępnić tego wpisu, a jeżeli na Twoim profilu wywiąże się ciekawa dyskusja pod postem z linkiem do bloga Tata Łukasz, to koniecznie prześlij mi screen na Instagramie – shoutout w Instastory gwarantowany!